Trudno w to uwierzyć ale działo się to w ciągu jednego dnia, podczas tego samego wyjazdu. Plan był jak zwykle napięty jednak z pomocą wynajętego na cały dzień taksówkarza powinniśmy w jeden dzień ogarnąć najciekawsze dla nas miejsca w Nairobi. Najpierw żłobek i schronisko dla małych słoni, które straciły matki. Program realizowany był według założeń. Udało się zobaczyć taplające się w błocie słoniątka, nawet je pogłaskać. Kolejny punkt programu Świat Żyraf też udany. Nakarmiliśmy żyrafy śrutą podając ją stojąc na platformie prosto z ust do ust. Język szorstki, jak szruber ale nie obślizgły. Fajnie. Taki afrykański Disneyland, człowiek zadowolony jak to na komercyjną w rejonie atrakcję, choć atrakcyjną z punktu widzenia przeciętnego Europejczyka. Potem w planie była króciutka wizyta przed domem słynnej Karen Blixen, tej od „Pożegnania z Afryką”. Plan się nie udał w założonym zakresie. Nie była to krótka wizyta. Dom otoczony był wielgachnym murem, od ulicy oddzielała parking brama wjazdowa. Wjechaliśmy więc z naszym kierowcą, biznesmenem, marketingowcem zarazem (bo z ofert jego usług moglibyśmy przebierać jak w przysłowiowych ulęgałkach) na mały parking. Od parkingu do domu biegła ścieżka. Na początku ścieżki na łańcuchu wisiała plakietka z napisem „poza tym punktem należy się opłata za bilet”. Jako, że my zwiedzaniem nie byliśmy zainteresowani, jedynie zrobieniem sobie pamiątkowej fotki budynku weszliśmy na rozległy trawnik. Zrobiliśmy zdjęcia i kiedy ukontentowani powracaliśmy do auta zastąpiła nam drogę armia uzbrojonych wartowników – ochroniarzy. Zażądali zapłaty za bilet. Odmówiliśmy rzecz jasna. Wtedy zamknięto bramę. Zażądaliśmy widzenia z dyrektorem. Zaproszono więc nas do biura gdzie przyjęła nas uśmiechnięta pani o okrągłych kształtach. Uświadomiła nas, że za wejście na trawnik i robienie zdjęć budynku musimy zapłacić bilet wstępu do muzeum. Odmówiliśmy. Odmawialiśmy tak kilka razy dyskutując o tym, że nas właściwie bezprawnie zatrzymała i więzi zamykając przed nami bramę. Pani dyrektor zawołała naszego kierowcę, który dowiedział się od niej, że źle informuje zagranicznych turystów i, że powinna na niego donieść bo jakość usług wobec turystów powinna być na najwyższym poziomie! Biedaczek stał z głową opuszczoną niczym przedszkolak karcony przez wychowawczynię. Powiedzieliśmy szefowej, że chcemy zadzwonić na policję i do konsulatu. Nagle dostaliśmy ofertę. „OK, zapłacicie za 2 osoby zamiast za 4, możecie wtedy sobie pójść” powiedziała. Po krótkiej dyskusji i uświadomieniu sobie, że czas nas goni przystąpiliśmy do płacenia. Przeliczywszy pieniążki pani dyrektor stwierdziła, że brakuje kasy za dwie osoby. Osobiście pomyślałem, że przestałem rozumieć angielski albo, że nagle zaczęła mówić w suahili miksując z angielskim bo przecież sekundę temu umawialiśmy się zgoła inaczej. „Jak nie zapłacicie to ja zadzwonię na policję” odparła kąśliwie i z ironicznym uśmieszkiem. No tak, wygląda na to, że my byśmy zadzwonili oficjalną drogą ale ona zadzwoniłaby do kolegi i tyle byśmy mieli z reszty podróży. Zapłaciliśmy. Wygrała. Pozostawiliśmy tam jednak ślad po sobie wpisując się do książki skarg i zażaleń jako kolejna grupa z identycznym problemem! Zostaliśmy potraktowani bardzo profesjonalnie przez panią dyrektor, nasz kierowca powinien się od niej uczyć jak powinny wyglądać usługi wobec turystów na najwyższym poziomie. Bojący się rozmawiać z nami pracownicy pod nosem tylko przebąkiwali, że nas rozumieją ale pani dyrektor to „government people” (pani z „plecami” gdzie trzeba). Cudnie. Nie mieliśmy już więcej czasu na zwiedzanie Nairobi. Przepadło centrum węży gdzie pobiera się jad i produkuje surowicę itp. Kierowca nadal był chętny nas wozić więc pognaliśmy do hotelu zabrać rzeczy przed wyjazdem pociągiem do Mombasy. Sprawa nie była jednak tak prosta gdyż jadą główną arterią z dzielnicy Karen do centrum złapaliśmy gumę. Totalny flak, opona przebita, i to czym! Gwoździami z nadzianą gumką żeby stały ostrzem do góry, wysypanymi na drogę. Tak się zdobywa klientów w Afryce. Po godzinnej naprawie cudem zdążyliśmy na Mombasa Train.
Zwiedzanie Kenii nie należało do łatwych. Każdy mówi co innego. Dla przykładu farma krokodyli. Podobno jest 10km od hotelu według pani z recepcji, a według pani z informacji turystycznej wcale jej nie ma. Według lokalnych rybaków, którzy chętnie raz zabrali nas na krótki rejs farma jest 3km od hotelu i mogą nas tam zabrać. Skorzystaliśmy z oferty ale ku naszemu zdziwieni farma okazała się parkiem Hellera z jednym krokodylem w betonowej zagrodzie. Nadszedł dzień powrotu z Mombasy do Nairobi. Bilet mieliśmy lotniczy, taniej ponoć linii o bardzo prostej i dużo mówiącej nazwie Fly540. Bilet kupowany 3 miesiące przed wylotem kosztował jedyne 85 funtów więc był wręcz supertani jak na tanią linię przystało. Lotnisko w Mombasie w hali odlotów krajowych nie posiada ścian, no może tylko takie niewysokie, a pod sufitem wisi tablica odlotów. Tego dnia z tablicy odlotów można było na przykład się dowiedzieć, że lot Kenya Airways nr KQ611 o godzinie 15.50 odleciał o 10.11 …Nasz lot miał odbyć się za godzinę ale jakież było nasze zdziwienie gdy o planowanej godzinie wywołano pasażerów z lotu tej samej linii ale oznaczonego innym numerem, który nie widniał na tablicy odlotów. Pani z obsługi widząc nasz niepokój oznajmiła, że jak skończą załadunek i będą miejsca to sobie możemy polecieć tym bo ten nasz to będzie za chwilę. OK, poszliśmy do samolotu ale ku naszemu zdziwieniu stały tam dwie maszyny. Na pytanie do której wsiąść, pani powiedziała, że do której chcemy bo jeden i drugi samolot wylecą zaraz po sobie. Na pytanie gdzie są nasze torby nie otrzymaliśmy jednoznacznej odpowiedzi. Powiedzieli nam, że i tak oba samoloty lecą do Nairobi to torby tam znajdziemy. Uhhhhh, polecieliśmy tym bardziej gotowym do lotu.
W Nairobi przywitał nas nasz znajomy już kierowca, którego zamówiliśmy gdyż natarczywie oferował swoje usługi mimo nieciekawych przygód, które go z nami spotkały. Następnego dnia zdecydowaliśmy się pojechać do Parku Narodowego Nakuru, bo podczas 3 dni w Masai Mara nie udało nam się dostrzec jedynie nosorożca, a według pana kierowcy Nakuru jest ogrodzone płotem więc nosorożca na pewno zobaczymy bo nie ma gdzie biedak uciec. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Jedynie pan kierowca chyba się nas już bał i nie chcąc ryzykować kolejnych przygód wysłał do obsługi trasy swojego kolegę. Dużo młodszego od siebie kolegę. Chłopak z werwą zawiózł nas do Nakuru autem osobowym, bo przecież jest to idealne auto na safari. Ten właśnie park narodowy charakteryzuje się tym, że zlokalizowany jest wokół jeziora o tej samej nazwie, a w jeziorze rezyduje kilka tysięcy flamingów. Widok różowych ptaków w takim skupisku zapiera dech w piersiach więc żeby wykonać dobre fotki nasz bohaterski kierowca postanowił podjechać do samego brzegu jeziora. Zjeżdżając w stronę celu pomylił szutrowe drogi i cofając auto nie zwrócił uwagi na rosnące na rozstaju owych dróg drzewo. Fakt, prawie głowy odpadły nam od karków ale przeżyliśmy. Drzewo wbiło się w bagażnik, a z drzewa spadło na auto gniazdo os. Kierowca nie grzeszący inteligencją ale pałający dobrocią i chęcią pomocy zaczął zrzucać z maski auta owe osy ręką. Po pierwszym ugryzieniu zmienił narzędzie na zmiotkę. Niestety oberwał dwa ugryzienia w lewą skroń i gdy już byliśmy w stanie odjechać z miejsca wypadku nagle jego głowa zrobiła się dwa razy większa. Na pytanie czy jest uczulony odparł, że nie. Na pytanie czy kiedyś już go pogryzły osy, też odpowiedział, że nie. Trudno, jako, że z okazji wykonywanego zawodu jesteśmy przeszkoleni względem pomocy we wstrząsie anafilaktycznym szybciutko przypomnieliśmy sobie jak się robi tracheotomię gdyby pan kierowca zaczął się dusić. Oczywiście świadomość zrobienia czegoś o czym ma się tylko wiedzę teoretyczną nie była dla nas pocieszeniem. Potem zamiast wrócić do Nairobi z otwartą klapą bagażnika objechaliśmy park wszystkimi możliwymi drogami, a pan kierowca za nic miał nasze prośby o powrót, bo on musiał nam przecież pokazać jakieś tam małpy. Ku naszej radości wyjechaliśmy z parku ale ku naszemu zaskoczeniu, po skorzystaniu z toalety w pobliskim barze okazało się, że kierowcy jak i auta nie ma. Telefon do właściciela taksówki zorientował nas, że wkrótce kierowca przyjedzie, pojechał tylko szybko naprawić samochód. Rzeczywiście po 2 godzinach zjawił się z wyklepana blachą tylnej klapy bagażnika i pojechaliśmy do Nairobi. Jechaliśmy po ciemku, lampy auta w afrykańskim kurzu nic nie dawały, a noc była bardzo ciemna. Całe szczęście, że ludzie o czarnym kolorze skóry noszą czasem białe skarpetki, a przebiegając przez ruchliwą „autostradę” uśmiechają się czasem, dzięki temu uniknęliśmy kolejnego wypadku, który mógłby się bardziej tragicznie skończyć.
