Chicken Maharadża Mac i inne lokalne specjały

            Jeszcze w połowie lat 90tych krewetka w Polsce była ekstrawagancją. Obecnie jemy coraz „dziwniejsze” rzeczy choć będąc w podróży można niekiedy doznać szoku, że nawet najdziwniejsza rzecz jedzona w Europie nie jest aż tak dziwna w Azji. W Malezji normalną zieleniną podawaną do obiadu są smażone krótko liście, na pytanie czy to jest jakieś specjalne warzywo, odpowiedź pada, jakże szczera „a rośnie tu wkoło ścieżki…” Ta trawa nawet miała w sobie coś ciekawego w smaku poza dominującym sosem sojowym. W Chinach „urzekły” nas smakiem skorpiony smażone w głębokim tłuszczu. Złapane trzyma się je nabite na kijek do szaszłyków na wystawie, tak, żeby klient widział po ruszających się wciąż odnóżach jak świeży jest produkt. Po złożeniu zamówienia sprzedawca wkłada kijek do woka z olejem i już po kilku sekundach mamy pyszną chrupka przekąskę. Delicje. Zupełnie szczerze, doprawione są OK. Nie byliśmy (jeszcze) na tyle odważni żeby spróbować podobnych snaków zrobionych z tarantuli, rozgwiazdy i czegoś co wyglądało jak…no powiedzmy sklapciały,  podgnity, ukiszony wcześniej ogórek dużych rozmiarów z mackami. Chyba jakiś jamochłon. Nie mylić proszę z ośmiornicą, która wraz z kalmarami, krewetkami, skorupiakami jest pysznością nad pysznościami. To jeszcze nic. W Wietnamie jadąc autokarem mijaliśmy transporty psów i kotów, które w ostatnią podróż przed skończeniem na talerzu jechały biedne stłoczone w klatkach uczepionych do skuterów. Podobnie na uczepionym do skutera kiju zawieszone żywcem za nogi lub…głowy podróżował drób. Podczas pobytu w Wietnamie właśnie, na bezludnej jak się okazało wyspie znajdował się resort niskiej klasy, który na portalach rezerwacyjnych reklamował się zgoła inaczej, jako luksusowy resort. Być może właściciele nie widzieli nigdy resortu klasy wysokiej dlatego budując szalety drewniane na palach i dach będący restauracją twierdzili, że taki właśnie mają. No cóż restauracja w tym luksusowym przybytku nie miała menu. Miała jedynie dwie opcje do wyboru, kolację bufetową przygotowaną przez rezydującą tam rodzinę lub…nic. Zdecydowaliśmy się na jedną taką kolację i zasmuceni tym, że resort nie był tak wysokiej klasy na jaką się nastawiliśmy patrzyliśmy chyba jedyni w gości nadzwyczaj krytycznie na wszystko. Także na jedzenie. Podano nam kurczaka pieczonego wśród innych ciekawostek nawet zjadliwych. Niestety owy kurczak mięso miał bardziej do świni podobne kolorem i konsystencją, a i kostki  wielkością  były jakby do mniejszego zwierzęcia przynależne. Szczerze mówiąc raczej nie chcę wiedzieć którego z moich zwierzęcych przyjaciół wtedy jadłem. Jeszcze tylko rzeknę słowo na temat wysokiego luksusu tego hotelarskiego przybytku. Otóż nieświadomi, że poza ludźmi były tam inne głodne czasem istoty pozostawiliśmy chrupki i ciastka na stoliku nocnym w naszym bungalowie na drewnianych nogach. W nocy obudził mnie głuchy odgłos rzuconego przedmiotu o ścianę. Tym przedmiotem okazał się szczur, który został zrzucony  kocem gdy akurat przechadzał się, po konsumpcji, po  tyłku naszej śpiącej koleżanki. Skonsumował ciastka i chrupki, a że jeszcze było mu mało nażarł się jeszcze orzeszkami które znalazł między ciuchami w torbie innej koleżanki.

W Hanoi dowiedzieliśmy się o istnieniu zakazanych oficjalnie restauracji serwujących dziczyznę. Tyle, że w Wietnamie dziczyzna to np. wąż kobra, jaszczurki, żółwie. Postanowiliśmy wedle instrukcji zapytać taksówkarza o restaurację. W zwyczaju lokalnym jest tak, że taksówkarz zabiera do swojej „znajomej” restauracji, czeka tam na klientów aż zakończą konsumpcję otrzymując w tym czasie procent od naszego rachunku. Tak tez było i tym razem. Zdecydowaliśmy się na kobrę. Pan ze szczerym uśmiechem, w kaloszach, jednym ruchem ręki wyjął z klatki węża za pomocą specjalnie zakrzywionego pręta. Ten wił się tuż koło naszych stópek odzianych jedynie w plażowe klapki, wiedząc zapewne, że zaraz go skonsumujemy. Po utargowaniu ceny (połowa początkowej kwoty) pan przystąpił do rytuału zabijania zwierzęcia. Tuż przed naszymi oczami chwycił gada za głowę, nadepnął mu na ogon i tak rozciągniętego rozciął scyzorykiem w miejscu, gdzie wcześniej palcem wyczuł serce. Odciął bijące serce na podstawek i podobnie bliżej ogona wyciął woreczek żółciowy. Następnie odciął głowę i podał kucharce do obróbki ciało kobry. My tymczasem zostaliśmy zaproszeni na piętro, do sali restauracyjnej. Obsługa przyniosła nam mocną wódkę w kieliszkach i stanowczym stwierdzeniem oznajmiono nam, że mamy zjeść bijące serce i popić alkoholem. Tymczasem gdy my debatowaliśmy nad tym, czy to zrobić czy nie, i ewentualnie kto z nas ma to serce zjeść obsługa nalała nam krwi węża do kieliszków i rozrzedzając ją alkoholem przygotowali swoisty koktajl. Nawet był smaczny. Kolejny drink to alkohol zmieszany z żółcią, O dziwo jeszcze lepszy od tego z krwią. Wszystko jeszcze ciepłe! Niestety ku utrapieniu obsługi, że przyszło im obsługiwać takich tchórzy, nie zdecydowaliśmy się zjeść serca surowego, bijącego. Było za duże i niech ta  odpowiedź będzie satysfakcjonująca. Serce usmażono i zjadłem je ja. Po pierwszych przygodach zachciało nam się więcej alkoholu więc zakupiliśmy flaszkę „penisówki”. Wódki zrobionej na bazie 80% alkoholu na penisach kobry. Miała wzmóc nam popęd seksualny ale wzmogła jedynie popęd do większej ilości alkoholu. (po 3 latach, przy kolejnej wyprawie zupełnie przypadkiem dowiedzieliśmy się, że wódkę na wężach można spożywać jedynie w ilościach jednego łyczka dziennie z uwagi na silne działanie pobudzające….tak przynajmniej twierdzą rdzenni mieszkańcy Azji) Podano nam 7 dań z węża – smażone mięso, mini sajgonki z węża, chrupka skóra z głębokiego oleju dobrze doprawiona. Były pyszne. Będąc w Wietnamie jedliśmy też żółwia, który został nam wcześniej przedstawiony, przywitał się, pomachał łapką, popatrzył gdy nam go ważono. Całe szczęście, że nie ucinali mu głowy przy nas. Smakował wybornie, szczególnie ten z zupy.

Dziwnie czuje się typowy Europejczyk jedząc domowe zwierzątko kupowane ku uciesze dzieci jakim jest świnka morska, typowy składnik obiadów w Peru. Na talerzu wylądowała pieczona świnka wciąż z oczami (lekko przymknięte były) i pazurkami. Ogonka nie miała. Wyglądała jakby w biegu…

Z dziwnych poniekąd rzeczy możliwych do zjedzenia na szczególną uwagę zasługują pasikoniki i inne insekty smażone w przyprawach w głębokim oleju. Smaczniejsze, bardziej chrupkie no i zdrowsze od popularnego u nas popcornu. Jedząc takie cuda nie robi wrażenia europejski ślimak, ostryga, wieloryb (jak wołowina o zapachu ryby), czy wyśmienity struś. Smaczny jest też krokodyl (jak kurczak o smaku i zapachu ryby). Jak do tej pory spróbowałem nawet smażonych jąder byka, które konsystencją przypominały pasztet, a jakoś przekonać się wciąż nie mogę do zwykłego miodu i dżemu.

Najważniejsze jest zaś by jeść z lokalnymi. W Chinach, w Xian w barze serwującym najlepszą lokalną tradycyjną zupę w mieście otwarto nam salę przygotowaną dla turystów…a w niej same białe twarze w pięknych ubrankach North Face, w ciszy żują z niesmakiem nieszczęsną zupę. Podziękowaliśmy, czekaliśmy ku zdziwieniu Chińczyków aż się znajdzie miejsce między nimi, bo fajnie jest jak oni się z nas śmieją gdy my myślimy jak się zabrać do jedzenia, do czego używa sosów i innych dostawek, bo genialnie jest słuchać jak oni siorbią, bo tak się tam je, i super jest poczuć tą lokalną atmosferę.

Dobrze też jest zasiąść w Wietnamie na ulicy, gdzie nielegalna przenośna restauracja ukrywa kuchnię (woka nad paleniskiem) w pobliskim garażu lub klatce schodowej! Zasiąść na plastikowym krzesełku i przylepić się do niego (bo brudny) tylną częścią ciała i jednorazowym widelcem wraz z lokalnymi wpałaszować cokolwiek akurat serwują. Pyszne!

Nie ma sensu wypytywać za długo co to jest bo i tak nie wiemy, zapewne lokalne rośliny i zwierzęta (oby nie pies czy kot, bo transporty i tych zwierząt na rzeź widzieliśmy w Wietnamie, widok masakrujący psychikę)

W Nairobi, zapytaliśmy jednego ochroniarza na ulicy gdzie tu jest restauracja, do której sam chodzi. Pokierował nas. Za grosze (choć kelnerka prawdopodobnie nie umiała dodawać ani też posługiwać się kalkulatorem, bo przecież za próbę drobnego oszustwa w postaci zawyżonej ceny nie będziemy jej nawet podejrzewać) dostaliśmy talerze czubato wyłożone jedzeniem.

Nie wszędzie jednak tak prosto o lokalne specjały. W Peru osławioną chichę, czyli domowo pędzony bimber z kukurydzy bardzo trudno, odsyłają na wieś, do prywatnych domów ale jak tam wejść, przyjść, zapukać i zapytać czy mają chichę?

Pozostaje oficjalnie produkowane piwo z kukurydzy, butelkowane, które smakuje…jak zwykłe piwo…polecam niepasteryzowane bo na wysokościach Altiplano po jednej butelce człowiek się czuje jak po sześciu.

W Nairobi koniecznie należy odwiedzić restaurację Carnivore, która serwuje za jedną opłatę grillowane mięsiwa różnych ssaków i gadów chodzących po naszym wspólnym globie. Tak długo kelnerzy donoszą jedzenie na talerz informując mięso jakiego zwierzęcia mają na grillowej szpadzie jak długo podniesiona jest chorągiewka przy talerzu, gdy chorągiewkę położyć lub schować znaczy, że już dość ucztowania. W menu między innymi: zebra, struś, krokodyl, wielbłąd (w tym garb wielbłąda), jądra byka.

Od reguły związanej z jedzeniem tylko lokalnych potraw odeszliśmy tylko raz. W Indiach. Po dwóch tygodniach jedzenia każdej rzeczy z masalą musieliśmy chwilę odsapnąć. W Indiach kawa jest z kardamonem, mlekiem i masalą, herbata tak samo. Frytki zamiast solą posypane są masalą. Ryż, a jakże też z masalą. Zdesperowani stwierdziliśmy, że w takich przybytkach „zdrowego” żywienia jak McDonalds nie będzie masali…wchodzimy, a tam w menu Chicken Maharaja Mac….nadziany kotletem z kurczaka z masalą, a w Pizzy Hut jedynie margherita była normalna!